Reddy. Po prostu, i wszystko jasne...
Redosz.
Andrzej Redosz, czyli aktorski portret nie całkiem w zarysach okiem
„młodej krytyczki o jakimś tam stażu...”
Zasadniczo
w
momencie, w którym debiutował na deskach lubelskiego „Osterwy”
- jako pierwszy student w „Niespokojnej starości” Rachmanowa,
jeszcze jako adept*,
miałam dokładnie dziewięć lat i miesiąc. Siłą rzeczy nie
pamiętam tego, jedyna pomoc to karty pomarańczowego opasłego tomu
mieszczącego dzieje lubelskiego Teatru, tego przy obecnej ul.
Narutowicza (w czasach początku, czyli w 1886, zwanej
Namiestnikowską). Potem były dwa teksty, które wrócą do Niego
dużo później; te pamiętam już świetnie (moim też udziałem
były te emocje: „Hamlet” i gombrowiczowska „Operetka” - ale
o tem potem...). Trzeba przyznać, iż od początku miał szczęście
do reżyserów: Irena Babel, Józef Gruda, Włodzimierz Fełenczak,
Ryszard Zarewicz, Barbara Fijewska, Ignacy Gogolewski, Andrzej Konic,
Wowo Bielicki. Mawia się, że mądry i doświadczony reżyser umie
„wyczuć aktora”, otworzyć go na tekst i emocje, zbudować
wespół z nim rolę. Andrzejowi Redoszowi to szczęście danym było;
widać Ktoś Tam Na Górze cenił i szanował pasje młodego
prawnika, który „w komedianty postanowił pójść”.
W sezonie 1983/1984 „wywiało” go do Teatru Powszechnego im. Jana
Kochanowskiego w Radomiu; w moje życie lubelski Teatr im. Juliusza
Osterwy wkroczył od września 1983, widać nie bez przyczyny...
W
styczniu 1995 r. Jan Wojciech Krzyszczak reżyserował „Odprawę
posłów greckich” w raczkującym wonczas Teatrze Kameralnym:
Andrzej Redosz był Horusem. Łapię się na tym, że mimo iż
widziałam tamtą realizację, nie pamiętam jej. Ludzka pamięć
jest czasem jak szwajcarski ser: widzimy coś, przeżywamy to,
myślimy, że pamiętamy; kiedy trzeba sobie przypomnieć – buch,
dziura w pamięci, bad claster!
Corpus
Delicti wrócił na deski „Osterwy”; wonczas Los znowu był
łaskawy, tym razem w teksty i role. Mimowolnie znowu sięgnęłam do
albumu – dziwnym trafem otworzyło się dokładnie na „Gwieździe”
Helmuta Kajzara*…
Obok Hanny Pater stoi wysoki, dynamiczny, suchy dryblas z blond
strzechą w czarnym smokingu. Budowa i typ urody predestynowały go
do fraków, smokingów, choć bywało,że swoim wyglądem istnym
„przebraniem potrafił tak mnie zmylić, iż całkiem zbita z tropu
pochylałam się do ucha Matki Ewy pytając:
„Redosz...?! Niemożliwe!”
Zwyczajowo puentowała to również teatralnym szeptem pytając, z
jakim zwierzem pomieniałam się na oczy, a może okularów
zapomniawszy założyć...? Miłośnik i znawca Włoch (wolał te
zaułkowe, nieuczęszczane, jeszcze nie nabite turystami; tu akurat
się z Nim zgadzałam), maniak muzyki wszelakiej i audiofil,
zdeklarowany „mięso-żer”, z nieodmiennie rzucanym mi w
największym pośpiechu:
„Matkę pozdrów! A nie zapomnij!”-
nie było takiej opcji, nigdy nie zapomniałam...! Od zawsze miałam
do niego dystans, rodzaj rezerwy; jednocześnie wiele razy gratulując
mu ról i dziękując za emocje i wzruszenia. Owe bywały zaiste
przeróżnej maści i kolorytu... No bo jak miałam zachować powagę
na widok Pawła Sanakiewicza noszącego w „Zmęczonym Diable”
Siergieja Kowalowa na rękach... rzeczonego Andrzeja Redosza?!
Kontekst tekstu i sceny nader poważny, rzec by nawet tragiczny, a
widz niejako nie miał wyjścia: takich trzech drabantów jak tych
dwóch nie ma ni jednego...!*
Na
początku 1999 do Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie przyjechał
ktoś, kto dla nas obojga stał się osobą ważną i mentorską:
Krzysztof Babicki. Wyreżyserował
tutaj „Arkadię”
Toma
Stopparda, choć ja ich obu widziałam ( Babicki reżyserował, a
Redosz zmienił scenicznie imię na Piotr)
pierwszy raz wczesną wiosną 2001*...
Potem drugi raz w życiu zobaczyłam Giganta i Dryblasa w swoistym
duecie*;
Ten Pierwszy był Krzysztofem Okpiszem, który stał się
Petrucchiem, zasię Ten Drugi – Gremio pechowym wielce, uczuciem
przepełnionym... Łoj, dostało się temu Drugiemu scenicznie
tekstem i nie tylko od tego Pierwszego; Bogdan Tosza stworzył
naprawdę przepysznie zabawny kawał Williama. Uwierzcie, zjazd ze
śmiechu z fotela teatralnego naprawdę potrafi zaboleć, choć są
to łzy zmieszane z bólem przepony ze śmiechu! Potem było wyzwanie
ponad wszelkie wyzwania: „Biesy” ukochanego Dostojewskiego*
i kilka scen, które są gdzieś tam, we mnie... Ale te najukochańsze
„Redoszo – spektakle” miały dopiero przyjść... „Szkarłatna
Wyspa” ukochanego Bułhakowa. Niesamowity „Hamlet” na scenie
pochylni w wyrazistym, mocnym i pięknym tłumaczeniu prof. Jerzego
Stanisława Sito. „Miłość na Krymie” Mrożka. „Niewolnice z
Pipidówki” Michała Bałuckiego, wygrzebane z archiwum i ożywione
geniuszem komizmu. Nota bene zawdzięczam Krzysztofowi Babickiemu.
„Żołnierz Królowej Madagaskaru” Tuwima, Williamowe „Wszystko
dobre, co się dobrze kończy” oraz „Wiele hałasu o nic” -
dary Tadeusza Bradeckiego dla widzów. Zachwyt i dziecięca frajda na
„Rock’ n’ roll” sir Toma Stopparda. Moje skupienie,
przestrach i przerażenie na „Idiocie” i „Zbrodni i karze”.
Dlaczego akurat te? Bowiem zawsze, ale to zawsze, gdy gratulowałam
Andrzejowi Redoszowi lub oddawałam teksty już wydrukowane (pisałam
wtedy dla lubelskiej redakcji Gościa Niedzielnego) w ręce
Krzysztofa Babickiego, słyszałam nieodmiennie od obydwu jedno i to
samo pytanie: „Czy ty Dziewczyno na pewno mówisz i piszesz o tym
samym spektaklu, który myśmy tworzyli i zagrali, a tyś
obejrzała...?!” Powiem tak: zawsze i w każdym wypadku chodziło o
ten sam spektakl, ten sam tekst; różne było tylko podejście do
sprawy, strona widowni i percepcja! Wszystkie wymienione premiery (i
wiele niewymienionych...) były chwilami, w których mną Widzem
rządziły emocje, wibracje, uczucia – budujące, tworzące, coś
zostawiające w duszy, sercu, pamięci! O takich przedstawieniach
mawiam, że „są moje do bólu, do krańca”, zostają we mnie na
stałe...!
Na koniec będzie odrobina prywaty. Grzegorzu Kempinsky, przyjacielu
i mentorze, czy masz świadomość, że nawet gdybyśmy pojechali do
Gdyni do Teatru Miejskiego, to już nigdy żaden aktor jako Duch
Teatru ukryty pod postacią wczesnego Lesława Możdżera nie ryknie
w interwałach scen „Komedii Teatralnej” Bengta Alhforsa tych
czterech słów z taką energią, z tamtą emfazą, dokładnie w taki
sposób...?!
*„Przez
labirynt zwany Teatr. Od „Wesela” do „Wesela”. Teatr
lubelski w latach 1985-2006.” Lublin 2006, s.102
*Tamże,
s.
całość do przeczytania i mentalnego pożegnania R.I.P. Andrzeja Redosza w sobotnio niedzielnej edycji Dziennika Teatralnego - www,dziennikteatralny.pl